Powieść kryminalna Monsa Kallentofta.
Upalny lipiec w Linköping i jak twierdzą najstarsi z najstarszych, taki skwar, dochodzący do 40 stopni zdarza się pierwszy raz. Nie dość żaru lejącego się z nieba, to dodatkowo wokół miasta płoną lasy, strażacy nie dają sobie rady z gaszeniem pożarów, a atmosfera zagęszcza się w oczekiwaniu na zło, które się gdzieś tam czai. Fluidy zła, ciemnej strony mocy wyczuwa całym swoim jestestwem komisarz policji, Malin Fors. I w końcu rozleniwionym miastem wstrząsa historia znalezionej w parku, błąkającej się nagiej dziewczyny. Badanie lekarskie stwierdza, że dziewczyna została zgwałcona, a następnie dokładnie wyszorowana środkiem czystości. Nim policja na dobre zajmie się tą historią, zostają odnalezione zwłoki innej dziewczynki, a za chwilę zwłoki drugiej. Panika i strach opanowują spokojne miasto, prasa szaleje, a policja zdziesiątkowana urlopami, prowadzi śledztwo.
Po Ofierze w Środku Zimy, to druga powieść tego autora i niby jest to oczywista oczywistość, że twórca się rozwija i ciągnie przygody bohaterskiej Malin Fors, skoro takie jest przyzwolenie czytelnika, ale mnie druga część opowieści z Linköping rozczarowuje. I nie dlatego, że narracja prowadzona jest w czasie teraźniejszym, że autor nie rezygnuje z dywagacji trupa, a nawet dwóch, co robi już skromny trupi chór, tylko, że zdecydowanie powieść jest słabsza w wątku kryminalnym, a przyglądając się tłu społecznemu, które niejako generuje całą sensacyjną aferę, to jest mocno przekombinowane.
Myślę, że autor chcąc lepiej zdezorientować czytelnika, co do potencjalnego sprawcy, lub mając na uwadze edukacyjny zamysł, co gryzie przeciętnego Szweda, a o czym nie ma pojęcia on sam i reszta Europy, jak króliki namnaża wątki powieści, aż wszystko się rozmywa i cała para idzie w gwizdek. A to powrót do lat szczenięcych i problem molestowania dzieci, mniejszości seksualne, czyli pederaści i lesbijki jako potencjalne zło, wyraźna niechęć tubylców do imigrantów i chęć obwiniania ich o wszystkie nieszczęścia świata, nieudane życie osobiste policyjnych bohaterów, przez co czytelnik nieustannie bombardowany jest rozdrapami moralnymi tychże, aż do wyraźnego znudzenia.
Tak więc mnóstwo wątków, które niczego odkrywczego, ani świeżego do powieści nie wnoszą, motywy kierujące sprawcą są zmontowane przez autora na siłę i za wszelką cenę, by wyglądało to bardziej dramatycznie, w rezultacie czego zamierzony tragizm rozmywa się, a czytelnika dopada znużenie. I jeszcze uwiera mnie problem, w jaki sposób Malin Fors wpadła na to, kim jest sprawca, bo zrobiła to ot tak w sekundzie i już, pozostawiając mnie z rozdziawionymi ustami.
Żałuję, ale było za nudno, za długo i obiecałam sobie, że dobrze się zastanowię nad kupnem Jesiennej sonaty.