Powieść kryminalno-sensacyjna Adama Zalewskiego.
A tak naprawdę to nie wiem, do jakiego gatunku literackiego należy zaliczyć tę powieść. Najprościej byłoby powiedzieć, że to powieść przygodowa z elementami horroru dla dorosłych, napisana przez pisarza tęskniącego za dzikim zachodem, w którym colt robi za literę prawa, a mieszkańcy tej krainy żyją w przeświadczeniu, że świat składa się tylko z barw białych i czarnych. Ale to też nie do końca jest tak, bo jeśli horror, to tylko taki, jaki człowiek potrafi zafundować drugiemu, kryminał, bo popełniono morderstwo i sensacja, bo akcja szybka z trupami nienadążającymi z własną śmiercią, gdzie pięść i kule są szybsze od myśli. I te wszystkie warunki Grizzly spełnia, z pewnymi modyfikacjami.
Gdzieś w Kentucky, szeryf pewnego miasteczka zostaje wdowcem, bo ktoś brutalnie morduje mu żonę. Szeryf jest prawym człowiekiem, szanowanym przez miejscową społeczność, a żona, miłość jego życia, to wyjątkowa kobieta, lubiana i kochana przez miejscowych. Sielanka kończy się już na 13 stronie opowieści, morderca przerywa dobre życie kobiety, a szeryf Clint Gerstaecker zmienia się w mściciela, zostawiając za sobą drogę usłaną trupami i rzeką krwi.
Oczywiście można teraz przeprowadzać uczone analizy, kreślić sylwetki fizyczne i psychiczne bohaterów, zgłębiać stan mrocznych zakamarków umysłu tego i tamtego osobnika, pochylić się nad ludzką ułomnością i pierwotną chęcią zemsty. Zapewne wielu czytelników Grizzly’ego tak zrobiło, a ja sobie daruję, bo uważam, że nie mam czego się doszukiwać. Od samego początku zemsta jest motywem przewodnim powieści. I nie ma znaczenia kodeks karny, milion paragrafów i setki poprawek, armia policjantów i druga szeryfów. W momencie, kiedy tragedia dotyka bezpośrednio, nie ma znaczenia kim jesteśmy, co reprezentujemy i czego ślubowaliśmy strzec, robimy z uporządkowanego przepisami świata legendarny dziki zachód Clinta Eastwooda i wypełniamy misję. Tak zrobił stróż prawa miasteczka Green Doll, szeryf Clint G.
I nie spodobało mi się to, o czym stanowi Grizzly. Bohaterski i prawy szeryf zmienia się w maszynkę do zabijania, przy okazji likwidując złych ludzi, produkt uboczny i odpad cywilizacyjny społeczeństwa w którym żyje. Koledzy szeryfowie, przywodzą mi na myśl mafię sycylijską i prawo omerty. Powieść ocieka krwią, szczątkami i ochłapami ludzkimi, kanibalizmem i przepisami kulinarnymi na ludzinę.
Z ciekawością i entuzjazmem podeszłam do lektury dzieła, tym bardziej, że chór zadowolonych spory i też chciałam dołączyć, ale nie. Epatowanie okrucieństwem i szczegółami krwawych praktyk nie spowoduje fajności książki. Płynna metamorfoza człowieka od tego dobrego szeryfa po bezwzględnego zabójcę, bez skutków ubocznych w psychice, zakrawa na żart, albo też facet za chwilę dołączy do klubu psychopatów. I już pogubiłam się, czy chodziło o zemstę, czy o jak największą ilość trupów, czy o jedno i drugie.