Powieść kryminalna Monsa Kallentofta, w przekładzie Ingi Sawickiej.
Wiosna kojarzy się z odrodzeniem, radością, miłością i ciepłem. To są te dobre moce, które pozwalają mieć nadzieję, nadzieję na cokolwiek, ale jest też zło, które wychyna z inferna o każdej porze roku, niszcząc po drodze wszystko, co ledwie zaczęło rosnąć. I tak w majowy dzień w centrum Linköping, wybucha bomba, zabijając dwie sześcioletnie siostry bliźniaczki i ciężko raniąc ich matkę. Policja przystępuje do intensywnego śledztwa z mnóstwem hipotez, gdzie jedną z wiodących będzie zamach terrorystyczny. Skład ekipy policyjnej dobrze znamy z poprzednich śledztw w innych porach roku, ale tak naprawdę, to Malin Fors, trzeźwiejąca alkoholiczka, kradnie Kallentoftowi czas przewidziany na wszystko co przewidział w tej powieści.
Odwieczne pytanie, co kto i w jaki sposób dokładnie determinuje nasze późniejsze wybory życiowe, tę ścieżkę życia, którą pójdziemy ciągnąc za sobą tych, których kochamy. Jak trudna do odrobienia jest to praca domowa wisząca nad Malin Fors i czytelnikiem, okaże się w trakcie lektury, ale bez korepetycji się nie obędzie. Śmierć bliźniaczek wysysa ze wszystkich zaangażowanych w śledztwo siły witalne, bo przecież nikt nie będzie bezkarnie mordował dzieci, a pytanie, które pada pod koniec książki, czy zamordowałbyś cudze dzieci w obronie własnych, jest z gatunku tych łatwych.
I Malin Fors, przepełniona złością i niechęcią do samej siebie, miotająca się w tej powieści i nie wzbudzająca we mnie dobrych uczuć. Bo od kochającej matki i znakomitej policjantki ziejącej zdrowym odruchem złapania i ukarania mordercy dzieci, potrafi myśleć i marzyć o dobrym seksie, wsłuchując się przy okazji w głosy zmarłych. Poza tym nie sprawia wrażenia kogoś, kto mając 36 lat wie dokładnie o co chodzi w życiu. Absorbuje swoją osobą własną córkę, kolegów z policji i byłych kochanków, otoczona kokonem przez kochających ją ludzi, nie potrafi odwzajemnić im tym samym. W Zło budzi się wiosną, przeszła samą siebie.
Kallentoft zatoczył pełne koło i jak u Vivaldiego, zagrał cztery pory roku, tyle, że wszystkie w Linköping i nie z orkiestrą, a z policjantką Malin Fors w roli głównej. Czy dobrze wyszła mu ta czwarta pora roku, trudno powiedzieć, mnie lekko wymęczyła. Ale nie dlatego, że słaba intryga kryminalna, albo że myśli zmarłych mnie drażniły, lub bohaterowie byle jacy. Nie, Kallentoft dobrze pisze i lubię jego powieści, ale tyle negatywnych emocji nagromadził na przeszło 400 stronach, tak wiele złej energii emanującej z bohaterów przechodzi na czytelnika, że poczułam się zmęczona powieścią i odetchnęłam z ulgą, dochodząc do epilogu.
Cztery pory roku za nami i wydawało się, że to już koniec, ale nie, Mons Kallentoft napisał Piątą porę roku, która ukaże się niebawem, ciekawe.
//