Powieść kryminalna Arnaldura Indridasona, w przekładzie Jacka Godka.
Kiedy obniża się lustro wody w rzece, czy jeziorze, nieoczekiwanie wyłaniają się przeróżne rzeczy, przez jednych traktowane jako skarby, a przez innych okrzyknięte śmieciami. Można też znaleźć ludzkie zwłoki, długo leżące na dnie wodnego zbiornika, aż staną się anonimowe.
I tak się dzieje, gdy jezioro Kleifarvatn, na skutek ucieczki wody w głąb ziemi, odsłania ludzki szkielet z dziurą w głowie i radiostacją u boku, jako kotwicą. Znana nam ekipa śledcza z Erlendurem na czele, podejmuje pierwsze kroki śledcze, celem wyjaśnienia, kim jest topielec i dlaczego w roli balastu, użyta została rosyjska radiostacja. Początkowo, makabryczne znalezisko traktowane jest jako lokalna ciekawostka i utopiona przed kilkudziesięciu laty tajemnica. Ale policjant Erlendur, najlepszy śledczy w Islandii i zafiksowany specjalista od zaginięć, krąży wokół znaleziska, bada ślady, wysnuwa wnioski, kluczy i drobi, by na koniec złapać trop, wiodący do lat 50-60 ubiegłego wieku, w apogeum zimnej wojny. Gdy Erlendur Sveinsson & Spółka pochylają się nad tajemniczym szkieletem z Kleifarvatn, my zgłębiamy historię grupy islandzkich i nie tylko, studentów, którzy w okresie zimnej wojny w latach 50-60 XX wieku, studiowali we Wschodnich Niemczech. Bo to tam właśnie zaczyna się ta historia, by znaleźć finał w islandzkim jeziorze.
A co z tej powieści wynosi czytelnik, niespecjalnie nawykły, by z wypiekami na twarzy poznawać naiwniaków, pragnących w swoich krajach zaszczepić komunizm. Otóż czuje się lekko znudzony i rozczarowany, a mając za plecami nieprawdopodobnie skomplikowaną historię kilkudziesięciomilionowego własnego narodu, rozdrapy grupki młodych gniewnych Islandczyków, wydają mu się cokolwiek naiwne i śmieszne. No ale trzeba być też na tyle przytomnym, by zdać sobie sprawę, że jest to kraj, w którym populację można porównać do +/-, ludności naszego Białegostoku, że ambasadorowanie w takim kraju, traktowane jest jako zsyłka, a szpiedzy występują tylko w książkach.
Nie kombinujemy więc w trakcie lektury i wątek komunizujących młodych ludzi traktujemy z przymrużeniem naszego doświadczonego przez historię oka. Takie podejście do sprawy, wymusza na nas zainteresowanie się innymi aspektami powieści. I okazuje się, że Indridason nie zawodzi i w znanym stylu, pokazuje swoją smutną, mroczną i depresyjną ojczyznę. Zresztą jak jedna z postaci powieści stwierdza, w Islandii wszyscy cierpią na depresję, inna natomiast wie, że islandzkie słońce nie świeci, ono oślepia. W relacjach rodzinnych Erlendura, dalej jest beznadziejnie i światełka w tunelu nie widać, co zaczyna nas nużyć, bo ile można międlić tę samą historię rodzinną. Nie lepiej zresztą jest u pozostałych z ekipy śledczej, wciąż te same problemy i końca nie widać.
Pozostaje więc sprawa miłości. Bo okazuje się, że zimnowojenna retrospekcja, owszem, jest jakąś lekcja poglądową na dawne czasy, ale główną rolę grają uczucia i miłość. I to one determinują całą tę historię i są najciekawszym wątkiem tej powieści, z tych wszystkich nieciekawych. I jeszcze sprawa samochodu Ford Falcon, a konkretnie zaginionego kołpaka z koła, z którego nasz islandzki pisarz, zrobił historię na połowę książki:/.
Doprawdy trudny wybór przede mną, co było bardziej ekscytujące, zimnowojenna historia młodych, czy sprawa zaginionego kołpaka.