Thriller Andersa De La Motte, w przekładzie Pawła Urbanika.
Nie jestem fanką gier, obojętnie, czy tych drenujących kieszeń z pieniędzy w kasynach, czy tych na konsolę, czy prymitywnych, jak w trzy kubki. Specjalnie nie gram (oprócz totka, kiedy się skumuluje), ale rozumiem tych, którzy grają. Nałóg jak każdy inny (z długiej listy), a prędzej czy później i tak prowadzący do gabinetu doktora od leczenia uzależnień, więc licytacja, który jest lepszy, bardziej uzależniający, mija się z celem. Ale póki co, jesteśmy w grze i przechodzimy kolejne levele jak burza.
Do gry zaprosił nas debiutant na poletku pisarskim, Anders De La Motte, dając do ręki swoją powieść [geim], zamiast normalnego pada i, jak laborant swoje wirusy rozmazane na szkle pod okularem mikroskopu, bacznie nas obserwuje, jak nam idzie. A idzie nam, proszę pana autora całkiem dobrze.
Pewien wczorajszy młodzian, przypadkowo znajduje w pociągu telefon komórkowy, który sobie przywłaszcza. Bawiąc się nim w trakcie podróży, zostaje wciągnięty w wirtualną grę, w której zdobywanie kolejnych leveli staje się dla niego sprawą nadrzędną. Zafascynowany dobrą passą, nie chce zauważyć, że zaczynając grę w świecie wirtualnym, nieoczekiwanie jest już w realnym i że powoli sytuacja wymyka się spod kontroli. Po drugiej stronie, druga ważna postać, Rebecca Normen, która w przeciwieństwie do beztrosko podchodzącego do życia HP, twardo stąpa po ziemi i wie czego chce. Ale by nie było z Rebeccą tak idealnie, już wiemy, że ukrywa przed światem pewną tajemnicę, a ta po latach, jak bumerang wraca do naszej bohaterki.
To jest powieść trzech bohaterów i czterech statystów, oraz paru niewyraźnych halabardników, których zadaniem jest robienie tłoku. Fabularnie autor poradził sobie całkiem przyzwoicie, przedstawiając tę historię z dwóch perspektyw, 30 letniego lenia i nieroba o wysokim mniemaniu o sobie, Henrika Petterssona i trochę starszej Rebecki Normen, policjantki służącej w jednostce ochrony VIP-ów. Dwie równolegle biegnące akcje z naszymi bohaterami, w którymś momencie przetną się i to będzie nasze pierwsze pozytywne zdziwienie, potem będą jeszcze takie dwa i limit na zdziwienia zostanie wyczerpany.
Przebąkuje się o tej książce, że to ożywczy powiew w zatęchłym światku kryminałów i sensacji, że tego jeszcze nie było, że GRA, że świetne słownictwo, że akcja zwala z nóg i że się oderwać nie można z tego pędu. To powiem tak, intryga przewidywalna i oprócz fajnego pomysłu z GRĄ, reszta jest nijaka, bohaterowie bardzo tacy sobie, ale jeśli miałabym wybierać, to zdecydowanie HP, mimo że gość dostał rolę cymbała, z mózgiem przeżartym marihuaną i wiecznym bólem głowy od nadmiaru pozyskiwanych wiadomości. Rebecca według mnie jest świetnym materiałem na rasowego psychopatę i właściwie niewiele do powieści wnosi. Słownictwo, jakim posługuje się HP, może się podobać, ja chwilami miałam wrażenie, że czytam polską książkę, przy pisaniu której, korzystano ze słownika Chacińskiego, ale nie znam się na tłumaczeniach, więc tyle o tym.
To nie jest książka dla mnie, ale może się podobać i swoich fanów będzie miała.