Autobiograficzna powieść Jung Chang, w tłumaczeniu Bożeny Umińskiej i Teresy Lechowskiej.
Utrwalony filmami i książkami stereotyp ludów azjatyckich, przynajmniej w moim rozumieniu, to ludzie o wspaniałej kulturze, sięgającej tysięcy lat wstecz. Ale wyrafinowanie w sztuce i nauce na tym się nie kończy. Azjaci to również niedoścignieni mistrzowie w zadawaniu bólu i śmierci na tysiące sposobów, a manipulacja i przebiegłość jest ich drugą naturą, na równi z izolacją i nieufnością wobec innych narodów. Tyle mówi moja wiedza wyniesiona z książek i wiedza druga, ta słyszana i widziana w mediach.
To, o czym pisze Jung Chang w swojej powieści „Dzikie łabędzie”, otwiera mi szeroko oczy na Państwo Środka i mocno weryfikuje wiedzę o Chinach i tym, co stało się z narodem w przeciągu kilkudziesięciu lat XX wieku. Opowiedziana historia to wstrząsający zapis życia trzypokoleniowej rodziny, w której głównymi bohaterkami, silnymi i walczącymi, to kobiety. Tym większy jest to dramat i swoisty chichot historii, gdy zrozumiemy, jaką rolę pełni człowiek płci żeńskiej w chińskim społeczeństwie.
Babka pisarki to konkubina jednego z generałów Chin, matka staje się wojującą komunistką, by na koniec jako dziecko rewolucji, zostać przez nią zniszczone. Córka dorasta w trakcie trwania kilkuletniej Rewolucji Kulturalnej, najmroczniejszym okresie terroru, jaki rządzący mogą zgotować własnemu narodowi. Nieprawdopodobna gehenna narodu, o której świat nie wiedział i do dzisiaj wie niewiele więcej.
Mrozi nabywana w trakcie lektury wiedza, że kilkaset milionów ludzi daje się zamknąć we własnym państwie jak w więzieniu. Wprost nie do uwierzenia jest, że niemal miliard obywateli staje się dla siebie urzędem bezpieczeństwa, tajną policją i salą tortur. Zmanipulowani, obdarci i głodni, w znakomitej większości analfabeci, wyniszczają się nawzajem, wyrzucając na śmietnik własne dziedzictwo kulturowe, w myśl i rytm cytatów Wielkiego Sternika Mao.
Myślę, że „Dzikie łabędzie” jest rzetelnie spisaną historią pewnej rodziny na tle dramatycznych losów Chin. Ale ja mam problem z główną bohaterką i nie dlatego, że udało się jej i rodzeństwu wyrwać z piekła. Tylko podskórnie wyczuwam jej pogardę do wieśniaków i ludzi z miasta, stojących na drabinie szczebel lub kilka niżej. Usilne usprawiedliwianie matki komunistki i ojca, fanatyka tego systemu, który też ma krew niewinnych na sumieniu i walnie przyczynia się do cierpień swojej rodziny, potrafię zrozumieć. Ale Jung Chang, jako córka mandarynów (urzędników), mając wysoki społeczny status, niezależnie od zawirowań dziejowych zbiera na koniec profity ze swego pochodzenia, co udaje się tylko nielicznym, tym z odpowiednimi koneksjami.
Chiny ze swoim dziedzictwem kulturowym, niezwykłą historią i umiejętnością przeżycia i życia w najbardziej ekstremalnych warunkach, jakie władcy cyklicznie im serwują, mogą budzić szacunek i podziw, lub niechęć. Ale nie wydaje mi się, by kogokolwiek w Chinach to obchodziło. Chyba że za jakiś czas pojawi się kolejna Jung Chang.