Tłumaczeni: Danuta Sękalska
A to Archer właśnie, pisarz, popularny i nałogowo czytany przez wielu, potrafiący własny upadek przekuć w sukces. Tym razem zmierzy się pisarsko z zapomnianą legendą światowego himalaizmu, Georgiem Mallorym. Wróć, może nie tyle zapomnianą, bo przecież wyznawcy gór wysokich, średnich i niskich wiedzą kto zacz, ile przykurzoną. Natomiast całej rzeszy zwykłych ludzi, szczególnie tych z nizin, postać to raczej nie znana, lub bardzo mało. I Archer w „Ścieżkach chwały” to zmienia, w dodatku w jakim stylu to robi…
Nie zdradzę żadnej tajemnicy jeśli powiem, że George Mallory był wielkim pasjonatem gór, zafiksowanym na punkcie pani Czomolungmy. Miał przyjemność być rozprowadzającym atak na tę górę. Niestety, żadna z trzech ekspedycji nie zakończyła się sukcesem, a atak na szczyt w 1924 roku okazał się tragiczny dla zespołu szturmującego.
Archer fabularyzując biografię Mallory’ego, tworzy jednocześnie interesującą fikcję, obudowując ją ciekawymi wątkami i interesującymi dialogami. Oczywiście, nic tak nie podgrzewa atmosfery jak czysta, spełniona i odwzajemniona miłość. I taki wątek, jako równoległy z wyprawami w Himalaje, dostajemy. Idziemy przez życie najpierw z małym Georgiem, synem pastora, później szkoła średnia, studia w Cambridge i wielka miłość zakończona ślubem.W międzyczasie wypady w Alpy i bezustanne marzenie zdobycia najwyższej góry świata.
U Archera dominują tylko dwa kolory, biel i czerń. Nie ma miejsca na rozdrapy i moralne dylematy bohaterów, czy rozterki egzystencjalne. Wszystko zostaje spłaszczone i podporządkowane Mallory’emu. Żona kocha bezgranicznie i jest wyrozumiała, teść pomaga finansowo, bo pensja nauczycielska jest niewystarczająca, przyjaciele są prawdziwymi przyjaciółmi, a obraz głównego bohatera, to obraz świętego. Oczywiście Archer ma święte prawo tak, a nie inaczej pokazać swoich bohaterów i mimo że chwilami robi się słodko, nic nie szkodzi, bo to przyjemna słodycz.
Jeszcze lepiej się robi, gdy z brytyjską ekspedycją, wylądujemy u stóp Himalajów. A kiedy poczytamy, jak ubierali się ówcześni śmiałkowie (rękawiczki robione na drutach przez żony, surduty i kamizelki włóczkowe, kurtki lotnicze, czy ręcznie szyte buty), dopiero wówczas dotrze do nas, jacy ludzie tworzyli historię himalaizmu. Nie wspomnę o wannie dźwiganej przez tragarzy, dla szefa całej ekspedycji, skrzynek szampana i wina, oraz herbaty. Patrząc na ekwipunek ludzi idących w góry wtedy, jest nie do uwierzenia, że tak było.
Książka godna polecenia. Nie jest ważne, czy wspinasz się, czy preferujesz równiny, tę powieść czyta się jednym tchem. Mało znany epizod z życia pani Czomolungmy, trochę zapomniany George Mallory, któremu nigdy nie udowodniono zdobycia tego szczytu, ale też nie udowodniono, że go nie zdobył.
I to George Mallory, na pytanie dziennikarzy o sens wspinania się na tę górę odpowiedział: ponieważ istnieje. Powiedzenie jak mantra powtarzana do dziś przez wszystkich chodzących w góry.