Tłumaczenie: Dorota Kaczor
Nie ma sensu opowiadać o treści książki, nawet ogólnikowo, bo blurb nas wyręcza nie bawiąc się w subtelności, brutalnie bombardując spoilerami, bo a nuż czegoś nie zrozumiemy lub opuścimy, ślizgając się wzrokiem po literkach. A jest po czym się ślizgać, niestety. Najpierw wślizgujemy się do Kornwalii i tam pospacerujemy po klifach, albo brzegiem morza gapiąc się na surferów i to będą jak najbardziej ładne dla nas widoki. Okazuje się bowiem, że Kornwalia słynie ze słusznych fal, a mapa izobaryczna jest łaskawa dla fanów tego sportu. W międzyczasie poznamy mnóstwo osób, które jak jeden mąż, mają swoje tajemnice, więc kręcą, oszukują i mówią półsłówkami, żeby tylko się nie zdradzić. Jak wielka jest skala zapętleń, tajemnic i półprawd, niech świadczy 560 stron dzieła, a światełko zaczyna być widać od około 400 strony. Jest się więc czym martwić i denerwować, bo czy autorka zdąży przed końcem wszystko wyświetlić, oraz objaśnić tajemnicze powiązania wszystkich ze wszystkimi. Na mój gust zresztą, 1/3 osób występujących w powieści, spokojnie można byłoby wykreślić z roboczego konspektu i misterna konstrukcja powieści też by się nie zawaliła. Tak się niestety nie dzieje i wątków rozdętych do niemożliwości mamy od metra, z których niewiele wynika. No chyba że konkluzja, iż miłością można zabić, sponiewierać kochane osoby, a dobry seks jest na wagę złota. Jeszcze kilkadziesiąt stron więcej i okazałoby się, że pewna część mieszkańców Kornwalii traktuje siebie i współplemieńców jak komunę z czasów hippisowskich. Motyw przewodni tej powieści, to miłość w różnych barwach i odcieniach, z przewagą miłości niszczycielskiej, jak fale dla surferów, też śmiertelnie niebezpieczne.
Czytając „Czerwień grzechu” skupiłam się na zagadce kryminalnej. Jakoś nie miałam potrzeby opisywania barwność i galerii bohaterów pierwszo i drugoplanowych, języka jakim się posługują (jedni językiem z gminu, drudzy z wyższych sfer) i co tam jeszcze w takich przypadkach się pisze o dziełach. A zagadka jest nawet ciekawa, tylko potem wszystko się rozmywa w zalewie miliona osób i wątków, a i tak zgodnie z regułami gry, bierzemy na czytelniczy celownik osobę najmniej podejrzaną i nasza skuteczność przewidywania jest 100%. Co wcale nie jest fajne, bo nie po to czytamy uznanej pisarki grube dzieło, by samemu zagadkę rozwiązać.
Nie chcę zgadywać, dlaczego Amerykanka George osadza swoje powieści w UK, zamiast w USA, zresztą jej rodaczka Grimes również. Ale tak jak powieści Grimes są „angielskie” (cokolwiek to znaczy), tak u George daje się chwilami wyczuć amerykański luz. Wymęczony arystokrata policjant Lynley trąci plastikiem, a jego tymczasowa zwierzchniczka Hannaford bardziej przypomina szeryfa z amerykańskiej prowincji, niż z nobliwej angielskiej Kornwalii. Ale nie będę się wymądrzała, bo kobieta napisała tych powieści kilkanaście i się podobają.
Na koniec powiem tak, ucieszyłam się, że przeczytałam powieść pisarki George (kiedyś o Józefie przeczytałam, ale to była dawno, więc może kłamię). Nie sięgnę już ani po wcześniejsze, ani po późniejsze dzieła Elizabeth G., nie poznałam się na kunszcie pisarskim autorki dzieła, więc bez żalu się rozstajemy.