Western w reżyserii Quentina Tarantino.
To zbieg okoliczności, że w przeciągu kilku dni dwa razy odwiedziłam Amerykę. Najpierw przeczytałam westernową powieść „Bracia Sisters” Patricka deWitta i się pozachwycałam. A potem obejrzałam inną opowieść w konwencji tego gatunku, tym razem na wielkim ekranie, tytułowe „Django” Q.Tarantino. I również zachwytom i cmokaniom końca nie było. Kto wie, czy bohaterowie obu historii nie minęli się gdzieś kiedyś na szlaku, albo w tym samym saloonie sączyli brandy:).
Od niewolnika, poprzez łowcę głów po mściciela. Tak w wielkim skrócie wygląda ścieżka awansu niewolnika Django. Cała historia zaczyna się od łowcy głów Dr Kinga Schultza, szefa jednoosobowej, będącej na własnym rozrachunku firmy. Po spektakularnym popisie elokwencji (znak firmowy dentysty Schultza), Django zostaje wykupiony i odzyskuje wolność. W zamian ma wskazać trzech złych braci, za którymi rozesłano listy gończe z obietnicą okrągłej sumki. Taki jest początek pełnej przygód, strzelanek, scen tak drastycznych, co krwawych, zawiązanej spółki niemieckiego dentysty i wolnego czarnego. Ale i tak wszystkie poczynania tandemu łowców, nauka bycie wolnym rewolwerowcem poprowadzą do plantacji Candyland.
Doskonały popis gry aktorskiej głównych magików opowieści, tu ukłon w stronę Waltza, Foxxa, DiCaprio, czy Samuela L.Jacksona. Cudowne dialogi, wisielczy humor, wolty akcji, ścinające krew w żyłach. Ale to właśnie cały Tarantino, zmasowane sceny, w których krew nie nadąży wsiąknąć w ziemię, a ludzkie organy wewnętrzne fruwają niczym nie skrępowane. Między dramatyczną sceną rozszarpywania człowieka przez psy, a próbą kastracji innego, nie brakuje sytuacji wywołujących uśmiech swoją groteską i absurdalnością, jak choćby problem białych kapturów ze zbyt małymi otworami na oczy, w które przyoblekli się kowboje niczym Ku Klux Klan. Albo szokująca scena z czaszką i antropologiczny wykład psychopatycznego Calvina Candie.
To film o wielkiej męskiej przyjaźni, wystawionej na ciężką próbę. To również kawał niechlubnej historii niewolnictwa w Ameryce, opowiedzianej bez zadęcia, moralizowania i kiwania palcem. Każdy widzi co chce i sam wyciąga wnioski, a zapewniam, że jest o czym myśleć i co przeżywać. No i piękna niemiecka legenda o Broomhildzie i Zygfrydzie, z wielkim przytupem wprowadzona w życie przez Django.
Polecam ten fantastyczny film tym, którzy jeszcze nie byli, bądź są niezdecydowani.