Powieść obyczajowa Stephena Kinga, w przekładzie Tomasza Wilusza.
Zafundowanie sobie i bliźnim podróży w przeszłość, wtedy, gdy życie doświadczało szczęśliwymi, dziwnymi, lub nieprawdopodobnymi momentami, nie będzie żadnym dziwactwem, czy odstępstwem od normy. A w dodatku, jeśli znajdziemy wdzięcznego czytelnika, tym większa pokusa do podzielenia się wspomnieniami i próba przeżycia tamtych chwil jeszcze raz.
I tak, w wieku sześćdziesięciu kilku lat, Devin Jones postanawia opowiedzieć historię, jaka przydarzyła mu się w 1973 roku. Miał wówczas 21 lat, był niezamożnym studentem, dorabiającym do czesnego i zakochanym po uszy w dziewczynie miłością czystą i jeszcze nie skonsumowaną. Wakacje były dobrym momentem na podreperowanie napiętego budżetu i wyleczenie złamanego serca, więc Devin Jones zatrudnił się w Joyland – parku rozrywki, które w miesiącach wakacyjnych, stawało się sporą atrakcją dla spragnionych rozrywki ludzi.
To przywilej móc spędzić kilka miesięcy w parku rozrywki Joyland, wspólnie z Devinem Jonesem i setką innych, przyjętych na sezon żółtodziobów. Szkolonych z marszu, w trakcie pracy, z bezwzględnie wymaganą zasadą – „sprzedajemy wam zabawę”. I sprzedają wszystkim, którzy zechcą przyjść i się zabawić. Nie przeszkadza tajny slang kuglarski którym posługują się pracownicy, czyniąc z nich inną, tajemniczą i niedostępną postronnym kastę. Sztuczki i tricki, z których słynie nie tylko Joyland, przestają straszyć i napawać zdumieniem tych, którzy dostąpili zaszczytu wtajemniczenia. Bo Joyland oferuje swoim gościom mnóstwo zabawy, śmiechu i radości. Potrafi kochać i odtrącać, grozić i narażać na niebezpieczeństwo. Ale nade wszystko, ma swoją mroczną tajemnicę, w której duch brutalnie zamordowanej dziewczyny nie może zaznać spokoju, od czasu do czasu ukazując się tylko wybranym, w niemej, trudnej do odgadnięcia pozie.
Stephen King nie zawodzi i mimo że podobieństwo „Joyland” do monumentalnego „Dallas’63„, tkwi głównie w podróży do przeszłości, to tym większe brawa za niewielką gabarytowo książkę, zawierającą tak dużo skondensowanej treści. Mistrz powieści obyczajowej serwuje znakomitą historię ludzi, skupionych wokół parku rozrywki, gdzieś w małym miasteczku nad brzegiem oceanu w Karolinie Północnej. Każda wprowadzona na „salony kartek” postać, jest pełnokrwistą, ludzką, nie do zapomnienia figurą. Pierwsze miłości, dramaty kochanków, tragedie rodziców i lekki humor, połączony z obowiązkowym optymizmem – zwykłe życie amerykańskich prowincjuszy, podane smacznie i na ładnej zastawie. „Joyland” nie jest horrorem w stylu starego dobrego Kinga, więc tylko drobne zaakcentowanie obecności ducha zamordowanej dziewczyny, medium i rzecz jasna, zdemaskowanie mordercy. I Devin Jones, niezapomniany magik „Joylandu”, zdawałoby się mięczak i pierdoła, a przecież mocarz.
Ameryka lat 70 według Stephena Kinga, aż pachnie nostalgią autora do minionych lat. A ponieważ potrafi o nich opowiadać, napisał „Joyland”, więc nie przegapcie jej.