„Zemsta jest rozkoszą bogów”, ale może też stać jedynym celem w życiu śmiertelnika, który wyznaczając cel ostateczny, pragnie na jego końcu znaleźć ukojenie. Taki plan wyznacza sobie mściciel, na celowniku którego znajdzie się nowojorski gang. Viktor (Colin Farell) prawa ręka szefa i reszta gangsterskiej braci, generuje pełne napięcia i dramatyzmu sceny w filmie, które trzymają w napięciu, do samego końca. A to oczywiście preludium, bo fabuła nabiera odpowiedniego rozpędu, gdy do Farella – Viktora, dołączy Beatrice – Noomi Rapace, ze swoimi planami, nadziejami i jasno określoną wizją tego, czego chce i czego oczekuje.
Sprytnie reżyser dzieła miksuje pełen napięcia thriller z ostrą sensacją i romansem majaczącym w tle. Obfitość brutalnych scen, wojna, w której nie bierze się jeńców i przemyślane strategiczne myślenie, to hybryda, która nie ma prawa się udać. A jednak ten koktajl jest smaczny i w „Czasie zemsty” wszystkie elementy ładnie się łączą, uzupełniają i kooperują. Zupełnie nie przeszkadza powielenie ogranego schematu zemsty, bo sama intryga, rozgrywanie dwóch partii na jednej szachownicy, nutka noir, klimatyczny podkład muzyczny i zakończenie, w pełni satysfakcjonuje.
Nie powiem, że na film trafiłam przypadkiem, bo tak nie było. Nazwisko Colina Farella to magnes i oczywiście Noomi Rapace, która zawojowała mnie rolą Lisbeth Salander. Wprawdzie gdzieś znika drobna, wręcz wychudzona hakerka z filmu „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”, a pojawia się dojrzała kobieta, ale uważam, że sprostała wyzwaniu.
Dobry film, który niezauważenie przemknął przez sale kinowe (jeśli w ogóle tam był), a niewidoczne, bo upchnięte po sklepowych półkach płyty dvd nie ułatwiają odszukania i w rezultacie obejrzenia. Szkoda, bo film jak najbardziej wart uwagi, raptem 111 minut.
Wczoraj też obejrzałam pierwsze dwa odcinki House of Cards. I co tu dużo mówić, ten serial już mnie zawojował, dokumentnie
PS
Przypomniało mi się, że to kolejna już, piąta zadaje się rocznica „rzucenia” przeze mnie papierosów. Mówię o tym, bo jakieś dwa tygodnie temu, dopadł mnie taki głód nikotynowy (po tylu latach), że ledwie sobie z tym poradziłam, już miałam szczerą chęć machnąć rękę i zapalić… i poczuć TEN dym w płucach. No cóż, zdrowy rozsądek zwyciężył:/.