Tłumaczenie: Robert J.Szmidt
Ach ten Dan Brown, to dzięki „Kodowi Leonarda Da Vinci” dostaje jedną z lepszych miejscówek na literackim boskim Olimpie. A ponieważ wyżej już się nie da i zaczyna brakować symboli, robi woltę i pozwala swojemu bohaterowi – Robertowi Langdonowi, zejść do Inferna, za przewodnika dając mu „Boską komedię” Dante Alighieriego. Pomysł zaiste szatański, bo tam od symboli, oraz ukrytych znaczeń aż się roi, więc huk roboty czeka Amerykanina.
Oto Włochy i zabytkowa Florencja, w której nagle materializuje się profesor Langdon w niezabytkowym szpitalu, z raną postrzałową głowy i amnezją. Ma szczęście, że czuwa nad nim piękna i młoda doktor Brooks, szczycąca się wartością IQ powyżej 200. Langdon i Brooks, zaprzęgają swoje siły i umysły do jednego chomąta i zaczynają kłusować po florenckich zabytkach, odczytując symbole, umykając morderczej grupie pościgowej, za wszelką cenę poszukując dantejskiego inferna. Odnalezienie owego piekła staje się pilne, bo z odczytanych symboli, wersów i innych znaków na piekielnym firmamencie wychodzi, że pewien szalony ale i genialny naukowiec zostawia tam przesyłkę, której uwolniona zawartość zagrozi ludzkości. Czy trzeba większej motywacji do działania, niż ratowanie własnego gatunku?
Browna się czyta, bo wypuszczając swoje książki w kilkuletnich odstępach, mami nadzieją, że powieje świeżością. Niestety nie wieje żadną świeżością, a zalatuje stęchlizną poprzednich dzieł. Klisza, schemat i bohaterowie żyjący we własnym wyalienowanym świecie, bez przyjaciół i gadżetów niezbędnych do funkcjonowania w normalnym ludzkim środowisku. I również, bez problemu obywający się bez snu, jedzenia, kawy i innych przyziemnych czynności, trapiących zwykłego człowieka. Ścieżka dialogowa nie porywa, do niezbędnego minimum sprowadzono tokowanie między ludzkimi osobnikami, a jeśli już następuje wymiana zdań, to zalatuje lichym paździerzem, bo nawet nie drewnem. Natomiast nagłych olśnień, retrospekcji, przypominania sobie znaczeń tego, czy tamtego symbolu i to w trakcie karkołomnych ucieczek przed ścigającym komandem, zatrzęsienie. Oraz wybitna znajomość topograficzna Florencji i jej zabytków, nie wyłączając tajemnych przejść, schowków i poddaszy. Beznadziejnie genialne.
Jeśli ktoś mówi, że w „Infernie” akcja pędzi, to w książce, którą ja przeczytałam nic nie pędzi, a się snuje. Snuje się jak wycieczka podążająca za przewodnikiem po dwudziestym ósmym w kolejności kościele, zmęczona i zobojętniała. Tak, zdecydowanie „Inferno” jest przewodnikiem po Florencji i jego zabytkach, zresztą, bardzo zachęcającym do zwiedzania. Bo intryga i akcja już nie zachwyca, jedna zagadka z licznymi nieoczekiwanymi suspensami, a chwile, gdy ocknięci z marazmu szerzej otwieramy oczy, to rzadkość. Niby głębsze przesłanie, niby jakiś alert, niestety, zepchnięty w ostatni krąg Inferna.
Nie wyszło, szkoda.