Tłumaczenie: Maria Grabska-Ryńska
Wyobrażanie sobie globalnego kataklizmu, tej apokalipsy zmiatającej z powierzchni ziemi formy życia z miliardami ludzi na czele, wielu przerasta. Nikogo też nie przerażają obrazy przedstawiające ostateczne rozwiązanie ludzkości przez ludzkość. Spowszedniały głoszone słowa, w których armagedon naszpikowany dantejskimi scenami powinien przestrzegać i przerażać, a przecież nie wzbudza żadnych emocji. Można to kłaść na karb przyzwyczajenia, zobojętnienia, lub zadufania, że wszystko da się rozwiązać pokojowo, rozmawiając. Otóż przychodzi taki moment, że nie ma takiej woli już u nikogo, bo łatwiej wklepać parę kodów, powciskać kilka legendarnych czerwonych przycisków i dylemat, kto ma rację, lub kto jest silniejszy, przestaje istnieć.
I o tym opowiada „Łabędzi śpiew”, lokalne konflikty, powszechna dostępność do bomb i bombek atomowych rzucanych tu i tam, jest tylko małą przygrywką. Dwa światowe mocarstwa – Rosja i USA, prężą atomowe muskuły w wyścigu zbrojeń, aż zostaje popełniony falstart i nie ma już znaczenia przez kogo, bo słowa przeszły w czyn, a cały gromadzony latami nuklearny arsenał spada na wszystkie kontynenty. Apokalipsa się dopełnia, po niej zaś wynurza się spalony do ziemi, napromieniowany i cuchnący miliardami ludzkich i zwierzęcych trupów świat. Ludzkie niedobitki, wychynają z nor i bunkrów, prąc przed siebie w poszukiwaniu lepszego miejsca. Kilkoro bohaterów w różnych stadiach pokiereszowania i konstelacjach towarzyskich, idzie przed siebie, zmagając się po drodze z ludzkim i zwierzęcym ścierwem. Za nimi podąża wysłannik zła, znakomicie czujący się w nowym świecie i pilnujący, by było coraz gorzej, bez przyszłości i nadziei. Do konfrontacji prędzej czy później dojdzie, a tymczasem chronione przez olbrzyma dziecko, Siostra będąca w posiadaniu dziwnego klejnotu i nastolatek pomagający pułkownikowi, wszyscy oni spotkają się u kresu swojej drogi, by stoczyć ostateczną bitwę.
Fabuła iście filmowa, wizja zagłady nuklearnej bardzo sugestywnie przedstawiona i takiej właśnie należy się bać. Bohaterowie, tradycyjnie podzieleni na złych i dobrych są ludźmi z naszego sąsiedztwa, zwykli śmiertelnicy, po zagładzie poddani nieprawdopodobnym przemianom. Świat wydaje się martwy, ale jak niezniszczalne są karaluchy, tak wypełzają dewianci, psychopaci ci sprzed apokalipsy i ci świeżo upieczeni, mordercy i samobójcy. Pisarz wprowadza sporo wątków, ale z godną podziwu konsekwencją precyzyjnie i dokładnie je prowadzi, i nie szkodzi, że są do bólu przewidywalne, wszak tylko nadzieja trzyma tę mizerną reprezentację ludzkości przy życiu. Zło, przybierające ludzką postać może budzić grozę i budzi, tyle, że akurat mnie takie monstra przeszkadzają, większe przerażenie budzi nastolatek wprowadzający w życie pomysły, które przed wojną były tylko jego mrzonkami. Rozumiem jednak, że czysta postać Zła jest niezbędna, ma swoje zadania i jedną z głównych ról do odegrania w przyszłości.
McCammon nie jest Kingiem, a „Łabędzi śpiew” nie dorównuje „Bastionowi„, ale to jest druga powieść z postapokaliptycznych, która bardzo mi się podoba.