Nie ma potrzeby opowiadać treści filmu, ponieważ w miarę wiernie oddaje on to, co w książce o tym samym tytule zawarł pisarz Jussi Adler-Olsen. Książkę czytałam, tutaj się produkowałam, więc wiadomo o co chodzi. Po obejrzeniu filmu pomyślałam, że jednak dobrze jest najpierw zapoznać się ze słowem pisanym, a potem jego obrazem. Rzadko bowiem się zdarza, by film dorównał książkowemu pierwowzorowi, a film „Kobieta w klatce” potwierdza tylko tę regułę.
Aktorsko, magicy od obsady ról trafili z nazwiskami i tak właśnie wyobrażałam sobie Morcka i Assada, a nawet Merete i jej brata. Pozostali służą raczej za tło, krajobraz, czy miejscowy koloryt, o którym niewiele można powiedzieć, bo nijakie tło niknie, zlewa się w jedną plamę i raczej jest nie do zapamiętania. Słynny skandynawski mrok, ciężkie spojrzenia, obrazy niczego dobrego nie zwiastujące – są. Nawet narastające napięcie, kiedy już akcja wpasowana w swoje koleiny wartko się toczy, towarzyszy nam do końca i raczej na nudę narzekać nie powinniśmy. A jednak oglądając film, odnosi się wrażenie, że twórcy nie za bardzo przyłożyli się do tematu. Płyciutkie zgłębienie problemu, z jakim boryka się Morck, prześlizgnięcie się po dramacie obu rodzin, które ucierpiały w wypadku, czy słabe zaangażowanie się reżysera w wątek samej Merete, niezwykle dramatyczny i dający duże pole do popisu. I grzech niewybaczalny – zbyt szybkie przedstawienie sprawcy całej tragicznej afery.
Zdecydowanie powieść jest lepsza i trochę żal, że tak jak przy Millenium, gdzie film celująco zdał egzamin, nie stało się tak i w tym przypadku. Z całą pewnością panowie Nikolaj Lie Kaas (Carl Morck) i Fares Fares (Assad) to dobry i zgrany duet, co dobrze rokuje na przyszłość.