Tłumaczenie: Milena Skoczko
Intryga kryminalna „Jaskiniowca” daje ożywczy powiew w lekko zatęchłym światku powieści kryminalnej. Oto w Larvik, norweskim rodzinnym mieście komisarza policji Williama Wistinga i jego dorosłej córki dziennikarki Line, obecnie mieszkanki Oslo, dochodzi do makabrycznego odkrycia. W jednym z domków, siedzi w fotelu zmumifikowany właściciel, nieżyjący od kilku miesięcy. Mniej więcej w tym samym czasie, na plantacji choinek, odkryte zostają zwłoki innego mężczyzny, podobnie jak ten pierwszy, nieżyjącego od dłuższego czasu. Machina policyjno-śledcza rusza, z tym, że sprawa zwłok numer 1 zostaje umorzona z braku śladów użycia siły przez osoby trzecie, natomiast denatowi nr 2 ktoś ewidentnie pomógł w przenosinach na tamten świat. I sprawa mogłaby się ciągnąć miesiącami, podobnie jak miesiącami zwłoki mężczyzn czekały na „odkrycie”, gdyby nie córka Wistinga, Line.
Kiedy już wiadomo o co chodzi z tym „Jaskiniowcem”, można zadać sobie pytanie, o co jest ten cały zgiełk i szum wokół powieści. Zmasowany atak czytelników na dzieło i zachwyt nim, wydaje mi się lekko na wyrost. Ani to jakaś powieść wybitna, ani nowatorska i nie rzucająca też na kolana. Owszem, bardzo sprawny i ze znawstwem materii poprowadzony procedural, ale w końcu pisarz to były policjant, więc zna się na pracy zespołu śledczego. Niezła jest intryga kryminalna, wyraźnie dominująca w powieści i na niej skupiająca uwagę pisarza. Na plus można zapisać, że bez nachalności i brutalnego włażenia z butami w życie prywatne bohaterów, poznajemy postaci „Jaskiniowca”. A wyczuwalny dystans i chłód do odkrywania się, jest sporym dla mnie zaskoczeniem, ale taka demonstracja osób dramatu sprawdza się i jak najbardziej jest do przyjęcia.
Osobnym wątkiem, zasługującym na uwagę jest samotność człowieka wśród ludzi. Ponieważ książkę napisał Norweg, odnosi się to do sytego i nieźle sytuowanego społeczeństwa, zorientowanego i skupionego tylko na sobie i swoich najbliższych. Ale wystarczy rozejrzeć się wokół siebie i wówczas takich Viggo Hansenów dostrzeżemy bez trudu i tylko od nas będzie zależało, co z tym zrobimy.
I łyżka dziegciu w tych słodkościach. Wiedziałam, że dwa wątki gdzieś tam się przetną i domyślałam się, jak do tego dojdzie. Tyle, że forma w jakiej to się stało, bez finezji i polotu, wyraźnie psuje efekt. Całe zamieszanie z córką komisarza nie jest odkrywcze, a pisarz sięga po sztampowe i wykorzystywane przez sporą grupę kolegów po piórze, wzorce. I to jest słabe.
Gładka i stonowana powieść, bez problemu wekslująca się to na jednego, to na drugiego bohatera. Bez fajerwerków, ale z przyjemnością czytana.
Odniosę się jeszcze do kreowania Jorna Liera Horsta, jako nowego Jo Nesbo. Owszem, jest coś, co obu panów łączy, oprócz narodowości i pisania – to ptaki. W „Czerwonym gardle” Jo Nesbo, na stronie 7, Ellen pokazuje Harry’emu Hole rudzika, zwanego też pliszkę czerwonogardłą. Na stronie 388 „Jaskiniowca”, William Wisting dokarmia duże ptaki o jasnoczerwonych brzuchach, czarnych czapeczkach i niebieskawo-popielatymi piórami na grzbiecie. Tyle.
//