Jeśli sieć pieje z zachwytu nad debiutantką i „Motylkiem”, jeśli nie znajduję żadnych krytycznych notek, czy profesjonalnych recenzji o tej powieści, nie wspominając o hymnach pochwalnych w księgarniach internetowych, to próbuję zaufać, kupuję dzieło, czytam i… no właśnie.
Jest morderstwo zakonnicy na mazurskiej wsi, która to zbrodnia pociąga za sobą kolejną i następną. Morderstwo wstrząsa miejscową społecznością, policjanci są lekko skonsternowani, a plotki nabierają odpowiedniej siły rażenia, podsycane wpisami anonimowego blogera. Jest i pewna Warszawianka, która po rozwodzie właśnie tutaj postanawia dojść do siebie. Zahaczymy o posterunek policji, odwiedzimy jedyny sklep spożywczy i jej właścicielkę, obowiązkowo kościół i plebanię i kilka prywatnych domów, nie omijając rezydencji milionera i jego rodziny. Piękna zimowa sceneria, głęboka prowincja, kilka morderstw, w tle banda miejscowych osiłków, kilka nastolatek bez właściwości, przemoc domowa, miłość i nienawiść.
Podoba mi się pomysł umieszczenia akcji na prowincji. Samo otwarcie powieści również niezłe, bo nic tak nie zaostrzy czytelniczego apetytu, jak tajemnicza śmierć, siarczysty mróz i dużo śniegu. I tutaj moje zachwyty się kończą, a zaczyna się głębokie rozczarowanie całą resztą. Weźmy posterunek policji w maleńkim Lipowie, obsadzony czterema funkcjonariuszami oraz wszechwładną panią z administracji, wtrącającą się w dochodzenie i będącą jednocześnie mamą szefa posterunku. Cały posterunek wygląda i brzmi tak absurdalnie i groteskowo, że ociera się o farsę. Wszechobecna, natrętna, niemal na każdej stronie książki tytułomania, by przypadkiem nie zapomnieć, że jest młodszy aspirant, starszy sierżant i gwiazda komisarz kryminalna Klementyna Kopp. Nie wspomniałabym o komisarz kryminalnej, ale jej metody śledcze z wybitnie wkurzającym tekstem, otwierającym każdą jej wypowiedź: ” Stop. Czekaj. Ale! Spoko”, doprowadzają do furii.
Podobne odczucia mam wobec rodziny miejscowego milionera i wszystkich pozostałych. Ludzki zbiór, nienawidzący się i knujący między sobą, podlany czerstwymi dialogami i żenującymi przemyśleniami głębokości kałuży. Jeśli tak ma wyglądać pogłębiony psychologiczny wizerunek bohaterów, pochylenie się nad dramatem każdego z nich – to to jest żart. Aż się prosi o wypunktowanie wszystkich za infantylizm, bezdenną głupotę i jałowe, beznadziejne dialogi.
Nikt i nic w „Motylku nie brzmi i wygląda wiarygodnie. Ot, taka kiepska, rozpisana na 600 stron telenowela.