W chwili dotarcia naszych wędrowców do miasta, kończy się thriller a zaczyna powieść obyczajowa. Galeria przewijających się postaci jest wyjątkowo odstręczająca. Królująca w mieście anarchia z rzucającym się w oczy brakiem stróżów prawa dziwi, bo miasto jest sporej wielkości z licznymi barami i hotelami oraz agresywnym męskim tłumem – oto Dziki Zachód w całej okazałości. Kowboje zastąpieni zostają najemnymi pracownikami okolicznej fabryki lodu, brak szeryfów i pojedynków w samo południe zastępuje miejscowy najsprawniejszy bandyta, na miejscu wymierzający własną sprawiedliwość. Pod dostatkiem znajdziemy ludzkiej biedy, agresji i niechęci jednych do drugich. Zaś w środku tej ludzkiej ciżby, niechętnej obcym i sobie, pojawia się matka z synem.
Błąd zrobi ten, kto w książce Jamesa Scotta będzie doszukiwał się jakiegoś przesłania, nauki płynącej z uczynków bohaterów – choćby ku przestrodze, czy zwykłego zadośćuczynienia za grzechy. Pisarz rozmienia się na drobne, gubiąc po drodze najbardziej ważne problemy swoich bohaterów. Bo kimże staje się dla niego matka, której całe życie było jedną wielką katastrofą, której działania i sprawy w końcu doprowadziły do tragicznego finału. Skupiony na jej nędznym życiu w mieście, rysuje ją w wyjątkowo antypatyczny sposób, a pomija jedną z ciekawszych postaci powieści – jej męża Joraha. Za szybko prześlizguje się nad stanami emocjonalnymi swoich bohaterów, nie wnikając w ich dusze, bo łatwiej jest zacytować odpowiedni ustęp z Biblii, niż zapytać – dlaczego. Honor powieści ratuje Caleb, najbardziej wyrazista i prawdziwa postać. Napędzany żądzą pomszczenia braci i sióstr, powoli odkrywający tajemnicę swojego pochodzenia i zmuszony do wybrania rodziny, wzrusza.
Powieść przeciętna. Nie wywołuje specjalnych emocji, ani nie zapada w pamięć. Trochę thriller, trochę obyczajówka, a trochę western. Odwoływanie się i porównywanie „Bez litości” do „Drogi” Cormaca McCarthy’ego, to delikatnie mówiąc, nadużycie. A generalnie, to ta powieść jest nudna.