Manfred, stygmatyzowany nieciekawym dzieciństwem, pogardzający ojcem i spośród rodzeństwa najmniej kochany przez matkę, wyrasta na samotnika i dziwaka. Wybuch II Wojny Światowej i kilkuletni los frontowego żołnierza, odciska na nim swoje piętno, zaburzając percepcję prawidłowego postrzegania świata. Miłość życia, zawłaszczająca całego Manfreda, miłość absolutna ze wszystkimi jej przypadłościami, aż po dramat rozgrywający się w czterech ścianach mieszkania. Zło, odbywające swój triumfalny pochód przez życie Manfreda, ani na moment nie zwalnia kroku, chwilami przyczaja się i usuwa w cień, by w odpowiednim momencie uderzyć ze zdwojoną siłą. Casus oprawcy i ofiary znakomicie ze sobą korespondują. Na nic zdaje się próba przemiany naszego bohatera, nikt w nią nie wierzy, najmniej zaś sam zainteresowany.
„Autopsja” to ostre, bez znieczulenia dokonywane cięcia na żywym organizmie. Brzydki stary i schorowany człowiek podejmując próbę rozliczenia się z życiem, oddaje ciało we władanie potężnego, nowotworowego bólu, a sumieniu wystawia rachunek. Bilans wypada jednak nieciekawie, oto doświadcza miłości, którą bezwzględnie niszczy, pielęgnuje nienawiść, bo to łatwiejsze. Rozpacza nad grozą wojny i Holokaustu, wstydliwie rozczulając się nad sobą. Wojenne demony wojny, wściekła zazdrość, pycha i chora miłość, wystawiają Manfredowi rachunek i mam nieodparte wrażenie, że teraz wszystko się bilansuje.
Trzeba.