Są miasta, które zawsze będą się kojarzyć z zamachami terrorystycznymi, w których w imię bezwzględnej polityki podpartej religią, śmierć zbierała obfite żniwo. Dobrym przykładem jest Belfast, bo wówczas myślimy: IRA, parada oranżystów i ciągłe zamieszki. W gorących, znaczonych zamachami latach 90 ubiegłego wieku, mieszkańcy Belfastu toczą w miarę normalne życie. Pracują, kochają się, rodzą i umierają, niezależnie od polityki, wybuchających bomb i brytyjskich żołnierzy patrolujących miasto.
„Ulica marzycieli” ma kilku bohaterów. Zgrana paczka przyjaciół nieubłaganie zbliżająca się do 30stki, wolne chwile spędza w barach na ostrych popijawach, leniwie tocząc mniej lub bardziej uczone dysputy. Ton grupie nadają Jake Jackson, poszukujący względnej życiowej stabilizacji i miłości oraz gruby Misiek Lurgan, nieprawdopodobny farciarz w miłości i biznesie. Należy też wymienić dwunastoletniego zabiedzonego Roche’a, czy aktywistkę Aoirghe – imię, którego wymowa brzmi jak kaszel i jeszcze kilka innych postaci, w sposób perfekcyjny przedstawionych i zagospodarowanych na potrzeby powieści. Oto prawdziwy tygiel osobowości targany emocjami, na zawsze przykuty do własnych wyobrażeń o idealnym świecie, na własny i cudzy użytek obłaskawiający otaczającą go rzeczywistość. Bohaterem powieści jest oczywiście również Belfast. Rozdarty i sponiewierany przez liczne zamachy, znoszący na swoich ulicach obce wojska, codziennie wieczorem zbiera siły do przetrwania kolejnego dnia. Niezależnie od wyznania, kochany przez tubylców, bardzo prowincjonalny, ale ich własny.
Pięknie i z humorem napisana powieść. Bohaterowie Wilsona nie przebierają w słowach, ale robią to z wdziękiem. Scenki rodzajowe z portretem papieża, kotem Jake’a, czy choćby sportretowani bohaterowie pierwszego lub drugiego planu – bezcenne. Ciepła, znakomicie napisana powieść o miłości do miasta, o poszukiwaniu miłości do drugiego człowieka.
Zauroczona.