Tłumaczenie: Anna Wziątek
Skończyłam czytać „Ginekologów” Thorwalda i podzielę się, zapewne mało oryginalną refleksją, że mam szczęście, żyjąc tu i teraz. Za moimi plecami stoi lekarska armia wyposażona w narzędzia i leki. Armia gotowa podjąć się, z reguły z sukcesem, walki z bólem i chorobą, w znaczący sposób eliminując dyskomfort psychiczny i fizyczny. Podbrzusze skrywające narządy stworzone do prokreacji, piersi przygotowane dla małego ludzkiego ssaka stoją otworem przed hufcami lekarskimi, gotowymi zrobić wszystko, by jak najdłużej były zdrowe oraz przygotowane na wydanie na świat kolejnego człowieka. Ale nie zawsze było tak przyjaźnie, bezboleśnie i niemal godnie.
Przeczytajmy „Ginekologów”, a doświadczymy nieprawdopodobnych emocji, jakie towarzyszyły kobietom i lekarzom, wspólnie zmagającym się z prokreacją i chorobami nękającymi kobiety. Często dzisiaj się słyszy, że onegdaj natura sama regulowała cykl urodzeń i śmierci, chorób i ozdrowień. Jeśli tak było, to odbywało się to w sposób urągający wszystkiemu co dzisiaj znamy. Kobiety sprowadzone do zaspokajania męskich żądz i z powinnością permanentnego rozmnażania się, ku chwale zwiększającego liczebność narodu. Z wtrącaniem się i przymusowym błogosławieństwem zapiekłego w poglądach na temat kobiet Kościoła. Więcej humanitaryzmu i szacunku doświadczały zwierzęta idące na rzeź, niż kobiety złożone chorobą czy rodzące kolejne dziecko.
Oto cesarskie cięcia robione bez znieczulenia, u jednej z kobiet czterokrotnie. Zabiegi ginekologiczne dokonywane pod kołdrami i kocami, aby nie zobaczyć obcego kobiecego łona. Wycinanie cyst ważących po kilkanaście kilogramów, przecinanie łona i wycinanie wszystkiego, co można było wyczuć palcem. Latami lekarskie deliberowanie nad wyższością operacji brzusznej, czy pochwowej. W roli „królików doświadczalnych” kobiety z tak zwanego gminu, biedne i niewyobrażalnie cierpiące. Drewniane kołki jako remedium na przetoki powstałe po ciężkich porodach, ampułki z radioaktywnym pierwiastkiem zaszywane w kobiecych macicach, by wypalić komórki rakowe. To kobiety, swoim cierpieniem, wielorództwem i chorobami, dosłownie i w przenośni położyły „kamień węgielny” pod dzisiejszą ginekologię i wyniosły na szczyt doktorów chorób kobiecych.
Jurgen Thorwald w „Ginekologach” strąca z piedestału prekursorów nauk medycznych, odziera ich z nimbu uczonych, niejednokrotnie pokazując ich w godnym pożałowania świetle. To pycha, pazerność na pieniądze i sławę popycha wielu niedoszłych cyrulików, murarzy i cieśli do wzięcia macic, pochw i jajników w swoje, na początku brudne i roznoszące bakterie ręce. Profesorowie, lekarze i przyszli adepci pokazani z innej, gorszej strony, niż przyzwyczaił nas Thorwald, choćby w „Stuleciu chirurgów”. Tutaj bezwzględność, brak podstawowej empatii, chciwość i nieposkromiony pęd do lekarskiej władzy nade wszystko. I nie zapominajmy o bezwzględnym dyrygencie kobiecych macic, Kościele, który wielokrotnie, po dziś dzień, chce być w tej materii pierwszym rozgrywającym.
Lektura obowiązkowa.
//