Tłumaczenie: Wojciech Łygaś
Głęboka prowincja, noc, mała przerażona dziewczynka i przeraźliwe wycie wioskowych psów. 20 lat później – berlińskie ZOO, mnóstwo zwiedzających, w tym wycieczki szkolne. Oraz wybieg pekari i rozczłonkowane zwłoki ludzkie, którymi ze smakiem pożywiają się zwierzęta. Na miejscu makabrycznego znaleziska jako pierwsi pojawiają się policjanci z codziennego patrolu, którzy zabezpieczają teren i usiłują odsunąć żądnych wrażeń gapiów. Sanela Beara, policjantka niezwykle ambitna, nie czekając na przybycie specjalistów z wydziału zabójstw, rozpoczyna wbrew przepisom jednoosobowe śledztwo. Tak zaczyna się ta powieść, która zawiedzie nas do pewnej, niemal w całości wyludnionej wsi, gdzie tajemnica goni tajemnicę, a dla przyjezdnych wrażenie złej aury jest wyjątkowo namacalne.
Z całą pewnością nie jest to typowy kryminał, mimo obecności policjantów, ich szefa, grającego jedną z głównych ról i wszystkich policyjnych czynności, jakie zwykle wykonuje się w przypadku gwałtownej śmierci człowieka. Trudno też sklasyfikować „Wioskę morderców” jako typowy thriller, bo tak naprawdę nie chodzi o trupa ścielącego się gęsto. Mamy tutaj coś w rodzaju psycho-thrillera. Dwie osoby grające pierwsze skrzypce i dwa punkty widzenia. Oto policjantka, niczym wytrawny detektyw, nie odpuszcza, neguje, podważa i drąży. A Jeremy Saaler, psychoterapeuta na stażu u znanego profesora, niechętny obranemu zawodowi, strachliwy i nielubiący pacjentów, przechodzi błyskawiczną lekcję życia i własną metamorfozę.
„Wioska morderców” intryguje, ale najbardziej wówczas, gdy akcja przenosi się do tytułowej wsi i na jaw wychodzą mroczne tajemnice. Nieźle nakreślone sylwetki jej mieszkańców, hermetyczność małej społeczności, niechęć do obcych, prymitywizm i brak empatii. Przerażenie ogarnia wówczas, gdy wszystkie sekrety ujrzą światło dzienne, a nam trudno będzie pogodzić się i zrozumieć ludzi tam zamieszkujących. Ten wątek został nieźle wymyślony, a tragizm i dramatyzm wydarzeń zwyczajnie poraża.
Natomiast Beara, Saaler i Gerhing, trójka bohaterów odkrywających dramat wioski, nie przekonuje mnie. Policjantka Beara, zwykły krawężnik, jak nieładnie określa ja przełożony, ciągnie całe śledztwo, dyryguje i rozpracowuje. W zhierarchizowanej policji, tego typu zachowania wypadają niewiarygodnie i groteskowo. Przyszły psychoterapeuta Saaler, na początku jawiący się jako człowiek bez kręgosłupa, zmienia się z dnia na dzień, by nieudolnie pobawić się w psychologa i udolnie w Don Juana. Poza tym dziwne sesje terapeutyczne, nadzorujący niemrawi policjanci i romanse zaburzają mi koncept powieści i tak naprawdę są niepotrzebne.
Nie jestem na nie i kolejną książkę Herrmann mam w planach.
//