I oto nadszedł grudzień. Miesiąc Last Christmas oraz Love Actually. Miesiąc obfitych dekoracji świątecznych, gorszących scen na tle konsumpcyjnym i udokumentowanych przypadków rozstroju nerwowego, kryzysów małżeńskich i konfliktów na szczeblu prezentowo-budżetowym. Ale też i kompromisów, skoliozy nabytej dzięki długim godzinom spędzonym nad garami, pojednań nad talerzem barszczu z uszkami oraz dorocznych, jednoczących lub nieodwołalnie konfliktujących rozmów o polityce, chorobach i o nowym fagasie tej Wiśniewskiej spod siódemki.
Porzućmy zatem przebrzydłą dulszczyznę i popkulturowe nakazy. Wróćmy do przyjemniejszych tematów. Na przykład książek. Z tytułów kupowanych przez cały rok utworzyły mi się już w domu malownicze stosiki, uplasowane w strategicznych miejscach, głównie tam, gdzie ryzyko przewrócenia się chybotliwych konstrukcji jest zredukowane do minimum. Niektóre elementy tychże konstrukcji doczekały swojej kolejki i zostały przeczytane oraz zrecenzowane na skromnych łamach niniejszego bloga, inne nabierają mocy urzędowej i czekają na wenę, lepsze czasy, albo nastrój. I okazuje się oto, że w grudniu, miesiącu największego rozpasania zakupowego, nie ma ani jednej książki, którą chciałabym mieć. Księgarnie oferują mi za to promocje na zasadzie: kup 9 książek, 10 gratis. Dzięki, ale nie. Chcę nowości, chcę przyjemności oczekiwania. Chcę nakarmić mojego wewnętrznego zbieracza książkowego, który, w miesiącu zakupowych misteriów, czuje się nieusatysfakcjonowany.