Tłumaczenie: Robert Waliś
Parę lat temu przestałam czytać książki Cobena. Uznałam, że wystarczy przeczytać jedną – dwie powieści, no dobrze – sześć, bym mogła powiedzieć, że przeczytałam je wszystkie, nawet te jeszcze nieprzeczytane. Tak więc znudzona i znużona schematycznością zagadek i odkalkowanymi bohaterami, bez żalu zakończyłam ten nijaki związek. A po latach wróciłam, mówiąc „sprawdzam”, mierząc się z jego najnowszą książkę.
Zawiązanie intrygi, bardzo typowe dla autora. Bohater, tutaj kobieta po przejściach, morderstwa najbliższych osób i tajemnice, w których nie wiadomo kto jest ofiarą a kto nie. I by nie zapomnieć, że książki Cobena to klisza i schemat, mnóstwo prowokacji i pytań bez odpowiedzi, ukryte kamery, osuwanie się w szaleństwo i spektakularny finał.
I aż chce się powiedzieć – ale to już było. Nie dajmy się zwieść wartkim dialogom, bo to są nic nie wnoszące, puste rozmowy, rozpisane na 400 stron i międlące jeden problem na milion sposobów. Tła obyczajowego praktycznie nie ma. Syndrom stresu bojowego, dotykającego żołnierzy i wojskowa solidarność i braterstwo broni oczywiście istnieje, ale tutaj wyidealizowany i czysty, brzmi mało wiarygodnie. Bohaterowie nijacy, szarzy i bez właściwości – nie da się ich lubić. Dużo przewijających się postaci, powrót do przeszłości i mnożące się pytania.
Prościutka historia, którą czyta się szybko i jeszcze szybciej zapomina. Thriller, który nie wywołał żywszego bicia serca, nie zaskoczył rozwiązaniem fabularnym, ale już namnożeniem zagadek – tak.
Sklerokarteczka dla mnie: nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.