„Ślepnąc od świateł” opisałam już wcześniej. Bez ogródek: poprzednia książka Żulczyka mi się podobała. I teraz „Wzgórze Psów”, mimo że pod 900 stronami można się ugiąć. I że nadmiar wątków oraz rozlicznych retrospekcji chwilami rozprasza i nuży, ale za to sprytnie kamufluje intrygę kryminalną, zaskakując niekonwencjonalnymi twistami. Sporo też w niej tanich mądrości i światłych rad, niepotrzebnych, szybko ulatujących z pamięci, a nabijających strony. Ale poza tym, jest świetnie.
Oto młodzi małżonkowie – Justyna i Mikołaj, którzy po bankructwie zmuszeni są wyjechać na kilka miesięcy z Warszawy na Mazury, do rodziny Mikołaja. Ona jest byłą dziennikarką śledczą, on autorem jednej książki i, dzięki swojej żonie, czystym narkomanem. Zamieszkują w domu jego ojca, w małym, prowincjonalnym Zyborku, o którym można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że nie jest zapyziałą prowincją z całym jej dobrodziejstwem. To oni zostają narratorami tej mazurskiej opowieści, wprowadzając nas do zyborskiej społeczności. Odsłonią, warstwa po warstwie, małomiasteczkowe zależności, gangsterskie porachunki i polityczną sitwę, w jaką uwikłani są miejscowi notable i bandyci. A nieodzowny powrót do przeszłości, narkotycznej i pijanej, pełnej testosteronu, seksu i wulgaryzmów, nieźle portretuje tamten czas.
Polska prowincjonalna, według Żulczyka, to Polska jeszcze prymitywna, ale już aspirująca do wielkomiejskich miast, zazdrosna i zaściankowa, ostro uwikłana w zależności polityczno-towarzyskie. W Zyborku, jak w soczewce, skupiają się polskie kompleksy i wady. Europejska Polska zaściankowa, wypełniona kompleksami, stereotypowym myśleniem i wiecznym szukaniem wroga.
Trzeba.
//