Tłumaczenie: Jan Kabat
Autor głośnej trylogii „Wyspa Levis”, oddaje do naszych rąk kolejną powieść, sygnowaną jako mroczny thriller. I rzeczywiście prolog „Na gigancie” sugeruje, że mamy przed sobą rasowy thriller, w którym pojawia się tajemnicze morderstwo z jeszcze bardziej tajemniczym zabójcą. Trzy tygodnie później, w Glasgow, w szpitalnej sali spotkają się dwaj blisko siedemdziesięcioletni mężczyźni, z których jeden choruje na nowotwór i jest w kiepskim stanie, drugiemu zaś, oprócz wieku, w zasadzie nic nie dolega. Obaj panowie analizują owe tajemnicze morderstwo, opisywane w codziennej prasie i postanawiają, podobnie jak w roku 1965, pojechać do Londynu i ostatecznie wyjaśnić tajemnicę, którą przez kilkadziesiąt lat znała tylko jedna osoba.
Tak jak w poprzednich powieściach, Peter May prowadzi akcję i swoich bohaterów dwutorowo. Glasgow w roku 1965, piątka młodych chłopaków tworzących muzyczny zespół, ucieka ze swoich domów, by w Londynie szukać szczęścia. Potem znów rok 2015, ci sam bohaterowie, tylko 50 lat starsi wyjeżdżają do Londynu, by ostatecznie domknąć historię i wyjaśnić niewyjaśnione. I jak należało się spodziewać, ta przedziwna geriatryczna trupa doświadczy nieprawdopodobnych zbiegów dziwnych okoliczności, niemiłych przygód by na koniec tryumfalnie obwieścić The End.
No cóż, duże oczekiwanie i wielkie rozczarowanie, jest nudno i nużąco. To historia grupy nastolatków u progu życia, poszukujących pomysłu na życie, o ich marzeniach, młodości i starości. Reaktywacja lat 60 XX wieku, gdzie na dobre rozkręcają się Beatlesi, Rolling Stonesi, czy Bob Dylan, to bardzo interesujący i nośny literacko okres. Tyle, że Peter May temu nie sprostał. Katuje akcję i bohaterów stereotypami i schematami do bólu. Tworzy sytuacje udziwnione, a przez to niewiarygodne. Pokusa upchnięcia zbyt wielu wątków, szczęśliwe i niespodziewane rozwiązania, wybrzmiewają karykaturalnie i fałszywie. Irytujący bohaterowie bez właściwości, naiwna akcja z suspensem.
Słabe.
//