Dwunastoletni Jeremi wychowywany jest przez umierającą na nowotwór matkę i ciotkę lesbijkę, niegdyś fajną kobietę, teraz medytującą dewotkę. Do rodziny należy jeszcze dziadek, którego traumatyczne przeżycia z wywózki na Syberię, samobójcza śmierć żony oraz postępujący Alzheimer, dość skutecznie eliminują ze zwykłego życia społecznego i rodzinnego. Jest jeszcze Maria, była więźniarka obozu koncentracyjnego, serdeczna przyjaciółka dziadka, również zmagająca się demonami przeszłości. I tak oto depresyjne towarzystwo własnej rodziny i sam bohater, nadwrażliwy i zbuntowany nastolatek, zmagają się z nieszczęściami spadającymi na nich, bez nadziei na poprawę losu.
Karma wraca nawet w trzecim pokoleniu, więc Jeremi zmaga się z demonami przeszłości, powoli odkrywając własną tożsamość. I zapewne można by przyjąć do wiadomości te rodzinne nieszczęścia, czarnowidztwo i dramat młodego człowieka, od czasu do czasu głęboko ze współczuciem wzdychając. Wszak nic tak nie działa na wyobraźnię, jak samotne dziecko stawiające czoła nieznanemu. Ale autor do tego koszyka nieszczęść dorzuca narkotyki, którymi z wielką wprawą handluje nasz lekko nierozgarnięty bohater oraz gry i zabawy młodych ludzi rodem z lat 70 XX wieku, a nie XXI, brak jest typowych rekwizytów, typu telefon komórkowy, owszem, raz pojawia się komputer. Wierzę w rozpacz Jeremiego i żałobę po śmierci matki. Śmierć najbliższej osoby uświadamia, jak mało wiemy o emocjach towarzyszących ludziom po stracie najbliższych i jak bardzo nie potrafimy pomóc. Pozostałe wątki, jak martyrologia, zsyłka, Holokaust, które z założenia miały być spoiwem książki, wybrzmiewają w powieści gromko, ale nie wywierają odpowiedniego wrażenia, może przez infantylizm Jeremiego i źle stawiane przez niego pytania.
Tym samym „Rdza” Małeckiego i „Duchy Jeremiego” wyczerpują mój tegoroczny limit książek o ludzkim nieszczęściu.
//