Tłumaczenie: Joanna Cymbrykiewicz
Czwarta, wyczekana przeze mnie powieść o trójce duńskich policjantów z Departamentu Q. I doprawdy, w żadnym momencie lektury, pomimo wygodnej pozycji i pozytywnego nastawienia do książki, autora oraz całego świata, nie spłynęło na mnie hygge. Niestety. Co się wynudziłam, to moje.
Nie da się ukryć, że temat zadany czytelnikom w „Kartotece 64”, jest wyjątkowo brutalny i mocny. Mowa tu o programie eugenicznym, który, jak się okazuje, w państwie duńskim przez wiele lat miał się wyjątkowo dobrze. A trzeba też wiedzieć, tak na marginesie, że prekursorem było USA. I oto całe zastępy duńskich lekarzy, adwokatów, pielęgniarek i policjantów, oraz wielu tych, którym czystość rasowa leżała na sercu, z pełnym zaangażowaniem, latami, walnie przyczyniali się do produkcji nadludzi. I tak dochodzimy do naszej ulubionej trójki policjantów z Departamentu Q, rezydujących w piwnicznych pomieszczeniach gmachu kopenhaskiej policji. Gwoli przypomnienia, rzeczony Departament, zajmuje się się sprawami, których nie udało się rozwiązać w odpowiednim czasie. Szef, Carl Morck, i jego asystenci, Rosa i Assad, podejmują historię zaginięcia właścicielki burdelu. Na jaw zaczynają wychodzić zaginięcia wielu innych osób oraz rumieńców nabiera wciąż świeża historia Morcka i pewnej strzelaniny.
Cóż więc jest takiego w „Kartotece 64”, że nie tylko nie spowodowała u mnie szybszego bicia serca i ciekawości „co to będzie co to będzie”. Otóż już sama intryga kryminalna rozczarowuje. Nie tym, że dokładnie wiemy kto za kim stoi, a kto pociąga za sznurki. Nie tym, że zbrodnia i kara oraz zemsta, to taki nudny i wyświechtany schemat z wiadomym zakończeniem. Rozczarowaniem są postaci, mdłe i wyjątkowo tępe, a prym wiedzie gwiazda Adler-Olsena, Carl Morck. Jedynie Assad wnosi ożywczy powiew do tego zasmarkanego i brzydko woniejącego gmachu policji. Mówię o tym, ponieważ 1/3 książki stanowi o sensacjach jelitowych i sprintach do toalet panów komisarzy, smarków kapiących na dokumenty i brudnych chusteczkach. Między tymi jakże interesującymi dolegliwościami policyjnej elity, snuje się i przynudza intryga kryminalna, która za nic w świecie nie chce pobudzić nas do żywszego i szybszego czytania. Natomiast sam epilog godny, bardzo dobry i szkoda tylko, że to nie on nadawał tonu całości.
Nie wiem też, jak czytało się tę powieść w oryginale, bo przekład polski był bardzo taki sobie, co dziwi, bo od początku tego cyklu, tłumaczka jest ta sama. Bardziej wyglądało to na skandowanie całych ustępów, beznamiętnie i bez wyrazu. Owszem, niemal nie było wulgaryzmów (choć jako takie akurat mi nie przeszkadzają specjalnie), ale za to o mały figiel, a doczekałabym się fraz typu „motyla noga”, ojejciuniu”, czy „kurde blaszka”.
Słabe.