Dwa tygodnie w Dźwirzynie (po raz czwarty ta sama miejscówka) szybko minęły. Pobyt był przyjemny, z morskim, najlepszym klimatem do życia, jaki znam. Pogoda dopisała, humor też i mimo że przeczytałam tylko trzy książki, to tego co w tych okolicach zwiedziłam oraz jodu nawdychałam, to moje. I taka refleksja mnie naszła pod koniec, że wypoczywających było dużo mniej, niż drzewiej bywało. I albo ja byłam za wcześnie i sezon nie nabrał jeszcze właściwych rumieńców, albo rzeczywiście coś się zmienia.
Miałam też dzień, w którym czego się nie tknęłam, to koncertowo spieprzyłam. Ot, choćby rano plaża. Kto chciał, tego smarowałam kremem z filtrem. Siebie oczywiście nie, ponieważ z niejasnych dotychczas powodów uznałam, że jestem odporna na promieniowanie UV. Śpieszę donieść, że otóż nie jestem, dlatego też teraz, zamiast budzić wśród domowników zazdrość z powodu brązowej opalenizny, spędzam pracowite godziny na zdzieraniu naskórka z ramion i nóg. A wracając z plaży, sumiennie posprzątałam wokół obozowiska, wkładając śmieci do foliowej torebki, by razem z kluczem do domku wyrzucić je do jednego z plażowych śmietników. Miny plażowiczów, spoglądających na mnie, zanurzonej z głową i ramionami w kuble na śmieci, bezcenne. Zniosłam je z godnością i dumą, rewanżując się wyniosłym spojrzeniem i odmaszerowując triumfalnie, jak gdyby nigdy nic.
Przeczytałam trzy książki: Stephena Kinga „Outsider”, Alfreda Lansinga „Antarktyczna podróż” i Mateusza Lemberga „Dom węży”. Ilość może nie imponująca, ale w takich okolicznościach przyrody, tempo czytania odpowiadało mi i zapewne niedługo pojawią się notki na ich temat. Zajrzałam też na stoiska z tanimi książkami, ale niczym nie zostałam zaskoczona, nie dogrzebałam się do „białych kruków”, albowiem książkowa oferta była dosyć marna.