Tłumaczenie: Jędrzej Polak
Za tę powieść Annie Proulx dostała Nagrodę Pulitzera i widocznie była tego warta. A ja przyznam szczerze, że nie poznałam się na genialności „Kronik portowych”, więc tym bardziej zachwyty innych nad powieścią wpędzają mnie w lekką frustrację.
Fabuła niczym specjalnym nie zaskakuje, ot zwykła powieść obyczajowa z łatwo dającym się przewidzieć zakończeniem. Oto bohater – ojciec dwóch dziewczynek, permanentnie zdradzany mąż i mierny dziennikarz, innymi słowy klasyczny, zabeczany nieudacznik. Po życiowych zawirowaniach, za namową ciotki, wyjeżdża z rodziną do Nowej Fundlandii. Tam wszyscy osiadają w starym i opuszczonym rodzinnym domu, a dziennikarz i jego ciotka, dosyć szybko odnajdują się w nowych dla siebie okolicznościach. Miejscowa społeczność z otwartymi rękami przyjmuje nowych mieszkańców i tak rozpoczyna się nowy rozdział w życiu bohaterów.
Akcja toczy się leniwie, jak wyspiarskie życie, w którym najbardziej prozaiczne czynności – robienie na drutach, połowy ryb, czy degustacja potraw, urastają do ważnych spraw. Drugim, tym lepszym równorzędnym bohaterem „Kronik portowych” jest sama Nowa Fundlandia. Surowa, nieprzyjazna obcym, trudna w oswojeniu i kapryśna, a jednocześnie fascynująca i uzależniająca nieprzewidywalnością.
Nie urzekły mnie „Kroniki portowe”. Fabuła i bohaterowie są mdli i nudni, a akcja toczy się ruchem jednostajnym prostolinijnym, monotonnie i bez niezbędnego przyśpieszenia. Nawet wydarzenia tragiczne i spektakularne w swojej wymowie, nie robią wrażenia, opowiedziane w sposób beznamiętny, bezbarwny i bez emocji.Tylko miejsce powieści i jej klimat, wygrywają, reszta jest tylko nieciekawym tłem.
Taka sobie.