Niby wszyscy gdzieś, tam, w tyle głowy, mamy świadomość, że prędzej czy później doświadczymy śmierci własnych rodziców i jest to naturalna kolej rzeczy, ta śmierć. W gruncie rzeczy nie ma chyba jednak gotowych na to ludzi. Stajemy przed faktem przepracowania własnej żałoby, uporania się z różnego kalibru emocjami; od żalu przez gniew, do być może czasem ulgi. Faktem jest, że niezależnie od charakteru, więzi łączącej nas ze zmarłym i wspomnień, każdy musi przepracować swoją porcję żałoby i pozwolić, aby czas zrobił swoje.
Marcin Wicha, w książce o trzech napęczniałych od znaczeń i subtelności rozdziałach przeprowadza nas przez stratę i ból, jaką była śmierć matki narratora. Jest tu czułość, ale bez patosu. Lakonicznie, ale niezwykle treściwie i ze sporą dozą czarnego humoru, narrator przegląda osamotniony zbiór książek, usiłując go sprzedać w w antykwariatach, co samo w sobie jest niezwykłym doświadczeniem. Próbuje napisać mowę pogrzebową, przy okazji wspominając historyjki rodzinne, jak choćby próbę ujarzmienia pospolitych przymiotników, czy też oswojenia ludzi. W sposób niezwykle lekki, z doskonałym wyczuciem chwili i sporą dozą humoru, narrator opowiada nam sporo rodzinnych historii, przeprowadzając siebie i nas przez kilka dekad i epok, które odchodzą w przeszłość.
To się nie zdarza często, aby książka wywarła na mnie tak wielkie wrażenie. Z reguły zawsze znajdę coś, co mi nie pasuje i uwiera. W przypadku „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”, nie będę ukrywać, że fraza Marcina Wichy mnie osobiście przyjemnie wgniata w fotel. Sposób, w jaki Wicha poprzez narratora opisuje matkę, jej odchodzenie i śmierć, przeglądając i segregując pamiątki, to dla mnie literacki majstersztyk. Ciepło i miłość, rozliczenie się z przeszłością, ale bez zadęcia i z dystansem do rodziny i otoczenia to naprawdę dobra instrukcja, jak dobrze pożegnać bliską osobę i zachować zdrowy ogląd świata.
To piękna i mądra książka. Lektura obowiązkowa.
//