Tłumaczenie: Zbigniew Kościuk
Davida Rakera, bohatera książek Weavera już znam (Bez ostrzeżenia). Wiem, czym się zajmuje i wiem też, że w tym, co robi jest bardzo dobry. Nie reklamuje swojej działalności, ale o skuteczności szeptanej reklamy może się przekonać, kiedy dostaje kolejne zlecenie. Tym razem zrozpaczeni rodzice zaginionej 17-letniej Megan Carver proszą o pomóc w jej odszukaniu, ponieważ kilkumiesięczne policyjne śledztwo tkwi w martwym punkcie. Detektyw zlecenie przyjmuje i metodycznie, wypracowanym przez siebie stylem, korzystając z rozległej sieci swoich informatorów, rozpoczyna poszukiwanie zaginionej. Jeszcze nie wie, że przyjdzie mu się zmierzyć nie tylko z psychopatycznym, bezwzględnym typem, ale też z rosyjską mafią i londyńską policją, wrogo nastawioną do naszego bohatera.
Doświadczenie czytelnicze uczy, że nie wszystkie tomy powieściowego cyklu trzymają równy, wysoki poziom. I zapominając o tej oczywistości, brutalnie zderzamy się z owym faktem i zostajemy z książką, która nas rozczarowuje niemal na każdym etapie fabuły. Jeszcze początek książki daje nadzieję, że rzeczywiście będzie się działo. I jest dobrze do chwili, kiedy Raker jako solista detektyw podejmuje decyzje sam, działa według wypracowanych schematów, wie i rozumie co chce osiągnąć. Wszystko zaczyna się sypać, kiedy do głosu dochodzi policja ze swoimi tajemnicami i nie panujący na swoim życiem Colm Healy. Nie może być tak, że stróże prawa zachowują się jak pierwsi lepsi rozgniewani amatorzy, ignorują fakty, a nieudolnie fabrykowane dowody przyjmują jako pewnik. Uwłacza to nie tylko czytelnikowi, ale też policjantom, którzy przecież durniami nie są. Grzech kolejny, to wymuszona współpraca z Colmem, który każdą zainicjowaną akcję koncertowo popsuje, niczego nie chce zrozumieć i w rezultacie sam wymaga opieki. A już finał, to wypisz wymaluj akcja polskich AT w Magdalence, z odgłosami broni: „paf, paf, paf”. Rozpacz.
Autor dzieła, tworząc całą fabułę, powołując do życia zło w osobie psychopaty Glassa, chyba przez przypadek, a może celowo, wzoruje się na Hannibalu Lecterze, a może na Johnie Doe z doskonałego filmu „Siedem”. Jeśli tak, to słabo to wypada i nie zauważam jakiegoś przesłania, niczego, co zmuszałoby do refleksji nad kondycją psychiczną człowieka. Jeśli natomiast Weaver tworzy portret mordercy bez wzorców i podobieństw, równie słabo to brzmi, niewiarygodnie i sztucznie do bólu.